Gilbert Keith Chesterton napisał kiedyś książkę „Co jest złe w świecie”, gdzie opisywał główne problemy, jakie widział w społeczeństwie. Gdybym ja miał napisać taką książkę, to niewątpliwie poruszyłbym w niej dzisiejszy temat. Niewłaściwe znaczenie optymalizacji, dążenia do tego, żeby było „najlepiej”, jest moim zdaniem czymś, co trawi wiele dziedzin naszego życia. Myślę, że wiele osób czuje, że coś jest nie tak, ale nie widziałem jeszcze, żeby ktoś zadowalająco uchwycił ten problem, ponieważ w tym specyficznym sposobie myślenia, o który mi tutaj chodzi, błąd może i jest wyczuwalny, ale trudno uchwytny. Ja również nie wiem, czy uda mi się go jasno pokazać, ale zrobię co w mojej mocy. Przykład tego rodzaju rozumowania zastosowany do moralności pokazałem ostatnio. Tym razem chciałbym skupić się na innych dziedzinach życia. Będzie o covidzie, rządach ekspertów, debacie publicznej, dlaczego pseudonauka ma się dobrze, a nawet o nowej wizji naszej przegranej z maszynami.
W jaki sposób dążenie do tego, żeby było jak najlepiej, może być zgubne? Myślę, że podobnie jak w przypadku proporcjonalizmu, moje główne zarzuty do optymalizacji będą się opierały na niemożności porównania niektórych sytuacji oraz na braku umiaru i wolności. Dzisiaj chciałbym spojrzeć na to zagadnienie przede wszystkim pod kątem tego, w jaki sposób dążenie do wyboru najlepszego rozwiązania wpływa na tworzenie się praw, regulaminów, procedur, czyli jak jedni ludzie narzucają innym „najlepsze” rozwiązania.
Uproszczenie przy optymalizacji
Wyobraźmy sobie, że chcemy wybrać najlepszy ustrój polityczny. Ale co to znaczy najlepszy? Chcielibyśmy, żeby ludzie nie byli uciskani, państwo działało sprawnie, rządzili uczciwi i zaradni ludzie, kraj był bezpieczny z zewnątrz i od wewnątrz, poczynania władzy były stabilne itd. Problem byłby prosty do rozwiązania, gdyby istniał ustrój najlepszy pod każdym względem, ale tak oczywiście nie jest. Niestety ustrój najlepszy pod jednym kątem nie będzie już taki, jeśli weźmiemy pod uwagę inną kategorię. W zasadzie wystarczą dwa kryteria, żeby skomplikować lub uniemożliwić nam wskazanie tego, co najlepsze. Takimi dwoma kryteriami mogą być np. prywatność i bezpieczeństwo. Najczęściej prawo może wzmocnić jedno kosztem drugiego i jedni powiedzą, że to zmiana na lepsze, a inni, że na gorsze. Problem polega na działaniu samego porównywania.
Jeżeli oceniamy coś jedynie pod jednym względem, to wszystko działa dosyć łatwo. Powiedzmy, że chcemy wybrać lokatę w banku na rok. Porównujemy więc oprocentowanie różnych lokat, ewentualne bonusy i wybieramy taką, która po roku przyniesie nam największy zysk. Podobnie musimy postąpić, kiedy chcemy coś zoptymalizować. Ustawiamy różne możliwości na linii i wybieramy skrajnie dobrą. Jeśli mamy więcej niż jedno kryterium, to musimy wprowadzić jakąś punktację, żeby na koniec dostać jedną liczbę, czyli wielowymiarowy problem redukujemy do jednowymiarowego. W naturalny sposób nie można porównać par liczb. Jeśli weźmiemy np. A=(1,0) i B=(0,1), to większe jest A czy B*? Jeśli jednak w jakiś sposób wymyślimy jak z A i B wyciągnąć pojedyncze liczby, to stanie się to możliwe. Załóżmy, że pierwsza liczba jest warta dwa razy tyle, co druga. Wtedy A dostaje 2*1+0=2 punkty, a B dostaje 2*0+1=1 punkt i A wygrywa. Problem polega na tym, że mój wybór jest całkowicie arbitralny, a ponadto jest często zbyt wielkim uproszczeniem (np. C=(100001,-200000) dostanie tyle samo punktów co A, mimo ogromnej różnicy między nimi).
W pewnym sensie każde (pełne) uporządkowanie jakichś opcji jest takim nawleczeniem ich na nitkę i dopiero wtedy można je w naturalny sposób porównywać, tzn. na jednym końcu nitki jest najlepsza opcja, a na drugim najgorsza. Za każdym razem, optymalizacja będzie się wiązała ze sprowadzeniem problemu do czegoś jednowymiarowego, a to będzie pociągać za sobą arbitralność wyboru „punktacji” (można to zrobić lepiej lub gorzej, ale ciężko znaleźć sytuację, gdzie można by wskazać jedyny właściwy sposób) oraz uproszczenie problemu. Dowolna rzecz (piłka, kurczaczek, długopis, telefon) wyrzutowana na jeden wymiar będzie odcinkiem lub kilkoma odcinkami.
Niestety (lub na szczęście), sytuacje, które spotykamy w życiu zazwyczaj możemy uporządkować tylko częściowo. Przykładem takiego częściowego uporządkowania może być prawne traktowanie jakichś przestępstw, np. zabójstwa. Na pewno lepsze jest prawo, które karze za zabójstwo niż takie, które je dopuszcza, ale nie jest już takie oczywiste jaka dokładnie ma być taka kara. Ktoś powie, że za zabójstwo powinna być kara śmierci i może podać pewne argumenty za taką opinią. Ktoś inny będzie optował za karą więzienia i poda inne argumenty. Jeszcze inny człowiek będzie za jakąś formą pracy przymusowej i też znajdzie taki punkt widzenia, żeby jego pomysł wypadał najlepiej. I najczęściej tak będzie na co dzień. Kiedy mamy podjąć jakąś decyzję, część opcji będzie wyraźnie gorsza a część wyraźnie lepsza, ale z tych, które przejdą wstępną selekcję, rzadko kiedy będzie można wybrać jednoznacznie najlepszą. Konkretna decyzja, którą podejmiemy będzie zależała między innymi od naszych preferencji i systemu wartości.
Gdzie leży problem?
Dotychczasowe rozważania podsumowałbym mniej więcej tak, że istnieją różne, niesprowadzalne do siebie i nieporównywalne rodzaje dóbr, co sprawia, że trudne lub niemożliwe jest porównywanie sytuacji, w których realizujemy różne dobra w różnym stopniu. Porównywanie różnych możliwości potrzebne do wyboru najlepszej z nich wymaga zazwyczaj wprowadzenia jakiejś jednej skali dobra, która sprawia, że patrzymy na sytuację w zbyt dużym uproszczeniu. Tego rodzaju uproszczenie może w niektórych sytuacjach znaleźć zastosowanie (o czym za chwilę), ale niestety jest często stosowane na siłę i nadużywane.
Problem polega mniej więcej na takim schemacie myślenia:
1) Pojawia się konieczność działania, np. dostrzegamy problem alkoholizmu w społeczeństwie.
2) Szukamy jak najlepszego rozwiązania problemu. Tutaj pojawia się nadmierne uproszczenie, np. oceniamy możliwe rozwiązania jedynie pod kątem zmniejszenia występowania alkoholizmu w społeczeństwie. Jeśli możliwe rozwiązania punktujemy w zależności od skuteczności rozwiązania naszego konkretnego problemu, to nie ma problemu z ich porównaniem i wybraniem najlepszego. Tutaj pojawia się miejsce na optymalizację. Niestety zbyt często zapomina się, że tak wybrane rozwiązanie jest najlepsze tylko pod kątem tego jednego problemu i może mieć wiele skutków ubocznych.
3) Wprowadzamy znalezione rozwiązanie do prawa, np. ogłaszając prohibicję. Na tym etapie nie podoba mi się, że zbyt łatwo przychodzi jednym ludziom narzucać „najlepsze” rozwiązanie innym nawet w takich sytuacjach, w których dobrze by było zostawić im swobodę wyboru.
Tego rodzaju postępowanie jest bardzo atrakcyjne. Po pierwsze wygląda dobrze. Tak naukowo i obiektywnie. Chcąc rozwiązać jakiś problem odwołujemy się do liczb, procentów, a więc czegoś, co wygląda obiektywnie, przy czym kryteria wyboru takich, a nie innych liczb dobieramy arbitralnie (co już nie jest takie oczywiste). Tracą na tym w pierwszej kolejności takie rzeczy, których nie da się liczyć (np. wpływ na charakter człowieka) oraz takie, kryteria, które brzmią nieprofesjonalnie (np. upierdliwość** jakiegoś rozwiązania).
Przykład pandemii
Myślę, że świetną ilustracją powyższego sposobu rozumowania są nie tak dawne jeszcze obostrzenia spowodowane pandemią covid-19. Na świat spadł nagle problem związany z nową chorobą, która czasem mogła prowadzić nawet do śmierci lub powikłań. Rządy wielu państw zaczęły się więc zastanawiać, jak zminimalizować liczbę zachorowań w społeczeństwie. Tutaj pojawia się pierwszy sygnał ostrzegawczy. Obostrzenia wyglądały tak, jakby zmniejszenie transmisji koronawirusa było jedynym kryterium ich wprowadzania, bez oglądania się na inne ich skutki. Zwolennicy obostrzeń byli uzbrojeni w wyliczenia, np. o ile procent spada ryzyko zarażenia się, jeśli wszyscy będą nosić maseczki. Prawdopodobnie ktoś przeprowadził szacunki, z których wynikało jak bardzo pomoże zakaz spotkań rodzinnych w święta. Wszystko to było dobrze przemyślane, jeśli brać pod uwagę jedynie tę jedną chorobę. Problem polega na tym, że przy wprowadzaniu obostrzeń nie brano pod uwagę tego, że zakaz spotkań osłabi relacje międzyludzkie, a dalej zdrowie psychiczne ludzi. Skierowanie lekarzy do walki z covidem poskutkuje pogorszeniem leczenia innych chorób, a przedłużone zamykanie miejsc transmisji wirusa pozbawi środków do życia ludzi, którzy w takich miejscach pracowali. Nie krytykuję tu samych obostrzeń (ani ich nie bronię), bo być może ich wprowadzenie było tak czy inaczej właściwym posunięciem. Krytykuję jednak sposób rozumowania, który zdaje się stać za ich wprowadzaniem.
Z drugiej strony bardzo ciekawe, choć niepokojące, jest to, co mówili przeciwnicy obostrzeń. Niepokojące jest dla mnie to, że zamiast kierować się zdroworozsądkowymi argumentami, bezkrytycznie przyjmowali ten sam matematyczny i zawężony sposób myślenia próbując w jego ramach obalać argumenty drugiej strony. Zamiast powiedzieć, że pomimo większego ryzyka zakażenia, chcę się spotkać z rodziną w święta, bo życie rodzinne wcale nie jest mniejszym dobrem niż zdrowie, próbowano przekonywać, że spotkanie wcale nie zwiększa ryzyka zachorowania („u nas wszyscy są zdrowi”, „i tak się z rodziną widujemy”). Zamiast powiedzieć, że noszenie maseczek jest upierdliwe, próbowano wykazać, że maseczki nic nie dają albo są wręcz niezdrowe, czy utrudniają oddychanie. Nie chodzi tu o to, czy tak jest, czy nie. Chodzi o to, że jeśli pojawi się jakieś jedno badanie, prawdziwe lub fałszywe, które w jakichś warunkach pokaże niską skuteczność noszenia maseczek, to przeciwnicy maseczek będą się chwytać właśnie tego argumentu zamiast przyznać, że po prostu nie chcą ich nosić. Tak jakby koniecznie musieli znaleźć jakiś obiektywny powód, którym poprą swoje nastawienie. Takie osoby nie powiedzą też, że co prawda zdrowie jest bardzo ważne, ale jednak nie na tyle, żeby całkiem zawiesić spotkania ze znajomymi w różnych lokalach, ale będą na zakaz takich spotkań reagować bagatelizowaniem lub nawet negowaniem istnienia całej pandemii.
W pewnym sensie ich jednak rozumiem. Niestety takie „naukowe”, „matematyczne” podejście stało się dzisiaj standardem. Każdy wie, że noszenie maseczki jest upierdliwe. Część powie, że tak jest, ale i tak korzyść jest na tyle duża, że powinniśmy je nosić, a część, że jednak ich ciągłe noszenie to już za dużo. I chociaż myślę, że dwie osoby mając różne zdania na ten temat zazwyczaj są w stanie się nawzajem zrozumieć, to raczej nikt publicznie nie uczyniłby z „upierdliwości” swojego głównego powodu przeciw maseczkom. Jak by to było odebrane? A gdyby to była dyskusja z dużą publicznością, np. w telewizji (internet też się nada), to przecież ciężko być uznanym za poważnego dyskutanta, bez jakichś danych, badań itp. Ciężko wyobrazić sobie polityka, który powie, że wprowadzanie nakazu noszenia maseczek jest złym pomysłem, bo ludzie mogą wcale nie chcieć ich nosić. Na to przecież zbyt łatwo odpowiedzieć „no właśnie dlatego wprowadzamy NAKAZ”. Tłumaczenie, że tego rodzaju wolność osobista również jest pewnym dobrem, które niekoniecznie jest mniejszym dobrem niż zdrowie, niekoniecznie jest proste do wytłumaczenia w minutę w warunkach debaty telewizyjnej. W pewnym sensie ludzie mogą czuć, że sprzeciwiając się nakazowi noszenia maseczek mają jakąś rację, ale nie potrafią dobrać właściwych argumentów (lub okoliczności, standardy debaty publicznej im to uniemożliwiają), więc dostosowując się do błędnego sposobu myślenia ogółu znajdują sobie jakichś „ekspertów”, którzy mówią akurat to, co chcą usłyszeć. No bo skoro są przekonani, że mają rację, a jakieś badania potwierdzają to, co oni uważają, to te badania muszą być dobre, prawda? Nawet jeśli wszystkim innym ekspertom wychodzi inaczej.
A więc z jednej strony mamy ludzi, którzy forsują pewne przepisy, które są nastawione na ochronę jednego dobra, jednocześnie ignorując inne dobra. Z drugiej strony pojawiają się przeciwnicy tych przepisów, którzy zamiast odwołać się do innych dóbr, starają się pokazać źle rozumiany profesjonalizm i pokazać, że te przepisy wcale nie chronią tego dobra lub zagrożenie jest w ogóle fikcyjne. Zamiast ukrócić to szaleństwo wtłaczają się w to samo jednowymiarowe myślenie.
Profesjonalizm i debata publiczna
Przy okazji wyszedł problem złego rozumienia profesjonalizmu i sposobu argumentacji w debacie publicznej. Mam wrażenie, że „profesjonalizm” zaczyna czasem znaczyć tyle, co pozbycie się ludzkich odruchów. Jeżeli ktoś jest profesjonalnym siatkarzem, to znaczy to tyle, że jego zawodem jest gra w siatkówkę. Będę się spodziewał po takim człowieku wielu godzin treningu w tygodniu, umiejętności dobrej gry na swojej pozycji, ale niekoniecznie tego, że będzie oazą spokoju i nie pokaże nigdy złości. Z jakiegoś powodu słowa „ktoś robi coś profesjonalnie” zamiast znaczyć „robi to zawodowo” (ewentualnie „robi to tak dobrze jakby był zawodowcem”) dryfują w kierunku „robi to jak maszyna”. Podobnie jest w debacie publicznej. Standardem jest profesjonalizm rozumiany mniej więcej tak, że ktoś dyskutując odwołuje się do badań naukowych, statystyk, a nie do czegokolwiek innego. I oczywiście badania i statystyki są świetną pomocą i ignorowanie ich jest często jeszcze gorszym rozwiązaniem, ale czepiam się teraz tego „a nie do czegokolwiek innego”. Chodzi mi o to, że jeśli czegoś nie da się zmierzyć, przeliczyć, to albo się to ignoruje, albo stara się na siłę wyrazić takie dobro w jednostkach innego dobra, np. pieniędzy.
Ignoruje się takie dobra jak wolność osobistą, w tym pragnienie zrobienia czegoś po swojemu, życie rodzinne i towarzyskie, poczucie sensu tego, co się robi i często etykę. Tak jakby tego, czego nie można liczyć, nie było (odwrotnie Koh 1, 15). Łatwo jest pokazać jak zmienia się w czasie procent społeczeństwa z wyższym wykształceniem, ale ciężko mierzyć ilu absolwentów wyższych uczelni wyznaje wartości, które są (lub kiedyś były) kojarzone ze społecznością akademicką.
Z drugiej strony, kiedy jakiegoś dobra nie sposób zignorować, próbuje się je na siłę zmierzyć w jakichś jednostkach. W ten sposób np. edukacja jest sprowadzona do średniej ocen i wyników na egzaminie, poziom zadowolenia określa się w skali od 1 do 10 albo widzę wiadomość, że straty wojenne w środowisku naturalnym na Ukrainie zostały oszacowane na ileś milionów (miliardów?) dolarów. Jak pieniądze mają się np. do lasu? „Zniszczyłem ci las artylerią, ale spokojnie, pójdę do sklepu z lasami, odkupię ci taki sam i będzie jakby nic się nie zdarzyło”. Czasami takie przeliczanie jest konieczne. Jeśli np. ktoś musi komuś zapłacić odszkodowanie za jakieś straty, to trzeba w jakiś sposób ustalić uczciwą kwotę. Ale to nie znaczy, że np. las jest równoważny takiej a takiej kwocie pieniędzy. A ile pieniędzy jest warte np. ciasto kokosowe? To powinno być łatwe. Idę do kilku cukierni i porównuję ceny. W ten sposób wiem ile mniej więcej wynosi przeciętny koszt ciasta. Ale to, co w ten sposób ustalamy to nie tyle wartość ciasta jak takiego, a jego cena. Ciasto nie jest walutą, więc jednostką jego wartości nie jest złotówka. Wątpię czy da się obiektywnie dobro ciasta wyrazić w pieniądzach. Ktoś może bardzo lubić takie ciasto i dla niego jego wartość będzie zdecydowanie większa niż wartość tej kwoty pieniędzy, której żąda cukiernik. Ja z kolei nie przepadam za kokosem, więc nie kupiłbym sobie takiego ciasta nawet z wielką zniżką. Cena takiego ciasta jest ustalana zgodnie z prawami rynku, czyli jest w jakimś stopniu uśrednieniem tego, ile różni ludzie są skłonni za nie zapłacić.
W ten sposób dochodzimy do głównego sposobu przeliczania jednego dobra na inne, czyli uśredniania. Każemy wielu ludziom wyrazić coś w skali czegoś innego i uśredniamy wyniki. Tego rodzaju rozumowanie jest przydatne jako narzędzie, ale czasami idziemy o krok za daleko i utożsamiamy uśredniony wynik z „realną wartością” ocenianej rzeczy. Tak jakby kilka tysięcy laptopów pozwalało na odbycie spaceru i grę w podchody, a w lesie można by było zainstalować arkusz kalkulacyjny na którym jednocześnie pracowałoby kilka tysięcy osób.
Niestety później w debacie publicznej używa się takich liczb jakby rzeczywiście tylko one miały realne znaczenie. Poziom życia mierzy się zarobkami lub siłą nabywczą, a pomija rzeczy naprawdę istotne, np. ktoś jest szczęśliwy, bo mu się urodziło dziecko, a ktoś inny jest pokłócony z całą rodziną. Takich rzeczy nie da się przeliczyć, więc są po prostu pomijane. To nie tylko wina tych debatujących. My w pewnym sensie oczekujemy od nich właśnie „konkretów” i za nie ich chwalimy, a za poruszanie tych niemierzalnych, a więc nieobiektywnych spraw ganimy za nieprofesjonalizm. A potem w ten sposób tworzone są przepisy. Kiedy wprowadzano niektóre absurdalne przepisy covidowe, jak np. zamknięcie lasów, to wszyscy wiedzieli, że to przesada. Ale co to znaczy „przesada”? Przecież szło o ludzkie życie. Czy życie nie jest ważniejsze niż spacer po lesie? Tak, może poprawa bezpieczeństwa nie była duża, może była mikroskopijna, ale pewnie jakaś była. Jak w dzisiejszych czasach argument, że to „przesada” ma równoważyć nawet niewielkie, ale możliwe do oszacowania i podane jako liczba czarno na białym zwiększenie bezpieczeństwa ludzi? Każdy wiedział, że to absurd, ale być może wprowadzający te przepisy byli święcie przekonani, że nie kierują się uprzedzeniami (czyli w tym wypadku zdrowym rozsądkiem), ale obiektywnymi danymi (które pomijają wszystkie ważne, ale niepoliczalne dobra), więc to oni mają rację i, co więcej, mogą swoje rozwiązanie narzucić prawnie wszystkim.
Niebezpieczeństwo rządu ekspertów
Właśnie dlatego uważam za niebezpieczne rządy ekspertów oraz zarządzanie np. firmą przez radę (a nie jednego szefa). Rządy ekspertów mają to niebezpieczeństwo, że jeśli ktoś poświęcił się studiowaniu jakiejś dziedziny na tyle, żeby uważać go za eksperta w niej, to będzie miał skłonność do traktowania tej dziedziny jako ważniejszej niż jest w rzeczywistości, tak jak nauczyciele w szkole często traktują swój przedmiot jako najważniejszy lub przynajmniej bardzo ważny. W ten sposób eksperci mogą mieć skłonność do upraszczania problemów i patrzenia pod kątem przede wszystkim swojej dziedziny wiedzy, stosowania do życia codziennego metod wziętych z uprawiania nauki (a więc podchodzenie do problemów stosując jakąś miarę ilościową i szukając optymalnego rozwiązania problemu) oraz mogą wykazywać oporność na tłumaczenie, że inni ludzie, szczególnie nie tak dobrze wykształceni, mogą mieć inne spojrzenie na świat i nie doceniać tej „najważniejszej” dziedziny. Z tego powodu nie chciałbym, żeby eksperci mieli władzę we własnych rękach, chociaż chętnie widziałbym ich w roli doradców z dużym, lecz nie ostatecznym wpływem na tworzone przepisy.
Często mówi się, że w nauce kierowanie się zdrowym rozsądkiem jest zwodnicze. To prawda. Zdrowy rozsądek służy do radzenia sobie w życiu codziennym, a nie do uprawiania nauki. Nie słyszę natomiast, żeby z tego samego powodu mówiło się, że metody, których używa się z powodzeniem w nauce są zwodnicze w odniesieniu do życia codziennego, a wygląda na to, że trzeba o tym przypominać.
Dla dobra firmy
Kolejnym miejscem, gdzie łatwo zapomnieć o rozsądku są wszelkiego rodzaju rady. W debacie publicznej można się jeszcze odwoływać do rozsądku przeciętnego obywatela, ale jeśli ustalić ma coś zamknięta rada, to nacisk na mierzalne argumenty znacznie się zwiększa. Jeśli na czele jakiejś firmy stoi pojedynczy człowiek, to może nią zarządzać zgodnie ze swoim systemem wartości. Jeśli jest np. deweloperem, to może cieszyć się z tego, że buduje domy dla ludzi. Może stronić od wszelkich przekrętów z tego powodu, że jego własna uczciwość mu to nakazuje. Może płacić pracownikom tyle ile uznaje za uczciwe. Oczywiście nie musi, ale może. Kiedy jednak władzę sprawuje większy zarząd, to oczywiście następuje rozmycie odpowiedzialności. Ponadto w miarę rozrostu decyzyjnej grupy, coraz trudniej odwoływać się do tego rodzaju argumentów. Wtedy milcząco zakłada się, że nadrzędnym celem jest dobro firmy, czyli przede wszystkim jej zysk i pod ten cel dobiera się argumenty w dyskusjach. Celem już nie jest tworzenie mieszkań, ale ich sprzedaż. Cena jest ustalana w taki sposób, żeby zmaksymalizować zysk. Różne opcje ocenia się pod kątem potencjalnego zysku lub straty, szybkości rozwoju. Jeśli ktoś chciałby zaprotestować, że proponowane działanie jest po prostu złe, to będzie potrzebował dużej odwagi cywilnej. Dobrze przyjętym argumentem może być co najwyżej ryzyko strat wizerunkowych. Przykład tego rodzaju postępowania możemy zobaczyć w praktykach banków w Polsce. W przypadku kradzieży pieniędzy z konta bank jest zobowiązany w ciągu kilku dni zwrócić ofierze pieniądze. Zazwyczaj banki jednak tego nie robią. Kiedy sprawa trafi do sądu, banki niemal zawsze przegrywają sprawę i ich koszt jest większy, niż gdyby od razu zwróciły je ofierze. Jednak wiele osób po prostu nie kieruje sprawy do sądu, choćby dlatego, że właśnie straciły pieniądze potrzebne na rozprawę, przez co bank w ogólnym rozrachunku zdecydowanie zyskuje. Tego rodzaju zachowanie jest rażące, a jednak decyzję o niewypłaceniu komuś pieniędzy podejmują jacyś ludzie. Być może nawet ich własna moralność nakazywałaby wypłacić pieniądze, ale z takiej decyzji muszą się komuś wytłumaczyć, a dobro moralne może być kiepskim argumentem w porównaniu do dobra firmy.
W pewnym sensie kiedy człowiek podejmuje decyzje niezależnie, to są one ludzkie, dobre lub złe. Kiedy jednak pojawia się grupa osób, wśród których jedni odpowiadają przed drugimi i wszystko podporządkowane jest interesowi firmy, to taka firma działa co najwyżej jak psychopata albo jak maszyna. Ludzie których jedynym wspólnym celem jest dobro firmy zaczynają działać tak, jakby nic innego się nie liczyło, bo tylko odwołując się do tego dobra mają pewność, że ich argument będzie przyjęty oficjalnie.
Wspomniany na wstępie G. K. Chesterton twierdził, że cywilizacja zachodnia zdobyła świat nie dlatego, że np. taka Anglia miała kolonie na całym świecie, ale dlatego, że jeśli jakiś kraj chciał rywalizować z zachodem, to musiał się do niego upodobnić. Podobnie uważał, że ruch feministyczny jest kapitulacją kobiet, które uznały, że sprawy, którymi zajmowali się mężczyźni są ważniejsze od tych, którymi zajmowały się kobiety i zapragnęły tego, co mieli mężczyźni. Ja z kolei uważam, że właśnie w analogiczny sposób kapitulujemy przed maszynami, bo zaczynamy działać tak, jakbyśmy nimi byli.
Zdrowe zastosowania
Na koniec chciałbym zaznaczyć, że krytykuję tutaj pewien sposób rozumowania przede wszystkim za to, że stał się jakby nieuświadomionym dogmatem współczesności. Nie chciałbym, żebyśmy porzucili naukowe analizy, lub nie próbowali oceniać która możliwość jest lepsza, a która gorsza pod jakimś względem. To byłoby bezmyślne. Powinniśmy jednak używać tych narzędzi tam, gdzie mają one zastosowanie i nie traktować ich jako coś, co zawsze będzie rozstrzygające. Przychodzą mi do głowy co najmniej trzy sytuacje, w których użycie nawet upraszczającej optymalizacji jest bardzo pożyteczne.
Po pierwsze, chcąc lepiej ocenić możliwe rozwiązania możemy porównać je pod różnymi kątami. Gdy chcemy poradzić coś na problem alkoholizmu w społeczeństwie, to zamiast oceniać możliwe rozwiązania tylko pod kątem walki z alkoholizmem, można ocenić możliwości pod wieloma kątami, przez co będziemy mogli je lepiej ocenić. Tego rodzaju analiza będzie bardzo przydatna, o ile nie zapomnimy, że nigdy nie jesteśmy w stanie przeprowadzić analiz pod każdym kątem, a ponadto istnieją dobra niepoliczalne, a więc ostateczny wybór należy do naszego rozsądku, a nie jest zdeterminowany przez wyniki badań. Potrzebna jest świadomość niewystarczalności nawet wielowymiarowej analizy. Wtedy taka analiza może być bardzo pomocna.
Po drugie, możemy kierować się uproszczającą optymalizacją w sytuacji, w której jedno dobro wyraźnie wysuwa się na pierwszy plan. W przypadku pożaru przydają się procedury, które są zoptymalizowane pod kątem sprawności w ratowaniu ludzi. Nawet wtedy warto mieć na uwadze, że prawdziwe sytuacje będą zazwyczaj bardziej skomplikowane niż to, o czym mogli pomyśleć układający takie procedury, ale zdecydowanie przeanalizowanie sprawy i ułożenie takich procedur jest warte zachodu. W tej kategorii umieściłbym też takie sytuacje, w których można coś zoptymalizować pod jakimś kątem jednocześnie nie naruszając innych dóbr, np. poprawiając algorytmy komputerowe, żeby szybciej działały albo układając rozkład jazdy autobusów tak, żeby różne linie nie przyjeżdżały jednocześnie i zostawiały długą przerwę bez autobusów.
Po trzecie, uproszczenia towarzyszące optymalizacji nie przyniosą szkody w sprawach błahych. Jeśli ktoś robi to dla zabawy, to tak długo jak nie zacznie tego traktować zbyt poważnie, wszystko jest dobrze. Nie ma nic złego w optymalizowaniu sobie dojazdu do pracy. Jeśli kogoś cieszy znalezienie skrótu, dzięki któremu zaoszczędzi pół minuty, to bardzo dobrze. Jeśli ktoś chce mieć najlepszy ekwipunek pod jakieś zadanie w grze, to niech liczy. To naprawdę może być ciekawe zajęcie.
Podsumowanie
W tytule napisałem o herezji, ponieważ często herezja nie polega na tym, że czyjeś przekonania są całkiem błędne, ale na tym, że nacisk na jedną część prawdy jest za duży, a na inną za mały. Uważam, że tak właśnie jest w tej sytuacji. Podejście, które sprawdza się we wszelkich badaniach i jest przydatną pomocą również w życiu, próbuje się zastosować jako jedyne i rozstrzygające kryterium podejmowania decyzji. Problem polega na tym, że nauka jest stosunkowo prosta, a życie już nie. Kiedy prowadzimy naukową analizę, to często nie tylko możemy, ale powinniśmy się skupić na tej jednej rzeczy którą badamy. W warunkach laboratoryjnych staramy się doprowadzić do tego, żeby mieć kontrolę nad wszystkim, co może wpływać na przebieg eksperymentu. Kiedy wychodzimy z laboratorium, nie kontrolujemy większości rzeczy i wszystko może wpływać na wszystko.
Nie jest problemem to, że ktoś widzi problem alkoholizmu w społeczeństwie i chce mu jakoś przeciwdziałać. Nie ma problemu w tym, że ten ktoś analizuje możliwe rozwiązania pod kątem skuteczności rozwiązania tego problemu. Problem pojawia się wtedy, kiedy ktoś zaczyna myśleć w sposób czysto zadaniowy. „Moim celem jest rozwiązanie problemu z alkoholizmem, z analizy wyszło, że ten sposób będzie najskuteczniejszy, więc go wdrażam”. Krokiem w dobrą stronę jest przeanalizowanie rozwiązań również pod kontem wpływu na inne dziedziny życia, jednak nawet wtedy wyniki tej analizy powinny być jedynie ważną wskazówką dla zwykłego ludzkiego rozsądku, ponieważ takie analizy i tak wiele pomijają. A niestety wydaje się, że nie tylko są one traktowane jako coś wiążącego, ale jeszcze my w pewnym sensie oczekujemy, że ważne decyzje będą tak podejmowane, pomimo że oceniamy je właśnie w oparciu o własny rozsądek. Sami wywieramy presję, żeby tak właśnie postępowali podejmujący decyzje i nie jesteśmy w stanie dostrzec gdzie leży błąd. A takie podejście jest bardzo atrakcyjne.
Po pierwsze możemy rozliczać naszych rządzących jedynie z tego, co można policzyć, ująć w statystykę. Zarzucamy osobom decyzyjnym, że mogli coś zrobić lepiej i nie mamy umiaru, pojęcia czegoś „wystarczająco dobrego”, więc zmuszamy ich do optymalizacji. Nie ufamy w ich rozsądek (inna sprawa że politycy mają skłonność do optymalizacji swoich działań pod kątem wyników w sondażach), więc oni muszą przedstawić argumenty, które są „obiektywne”, a taki pozór dają te wszystkie kalkulacje. Być może bywają obiektywne w tym, co przedstawiają, ale nieobiektywność i błąd leży w zniekształceniu obrazu rzeczywistości, bo nie wszystko jest w nich ujęte. Takie podejście jest też atrakcyjne, bo naśladuje naukę (choć tam, gdzie jej metody nie działają najlepiej, bo nie po to zostały skonstruowane), a kiedy ludzie mają bardzo różne systemy wartości i autorytety, to nauka jest czymś, czego autorytet przyjmują w zasadzie wszyscy.
A potem to wszystko się na nas mści. Bo ci, którzy znajdą „najlepsze” rozwiązanie jakiegoś problemu, zaczynają wierzyć, że to rozwiązanie naprawdę jest najlepsze. A skoro tak, to (zbyt) łatwo dochodzą do wniosku, że skoro tak jest najlepiej, to wszyscy powinni tak robić i swoje rozwiązanie wprowadzają do prawa. Robią to tym chętniej, że to rozwiązanie jest ich, więc im się szczególnie podoba. W pewnym sensie narzucają swoją wolę innym ludziom, ale gdyby im to ktoś zarzucił, to powiedzą, że tak wyszło ze wstępnych analiz, a więc z czegoś naukowego, obiektywnego. „To nie ja, to matematyka”. „Jak możesz nie chcieć się dostosować, skoro właśnie pokazuję ci, jak zrobić to, co robisz, ale lepiej? Chcesz, żeby było gorzej?” Jak trudno odeprzeć takie zarzuty. Czy nie dlatego tak chętnie znajdujemy jakieś jedne badania, które przeczą wszystkim, ale dają nam ten argument, którego nam brakuje? A powinniśmy po prostu powiedzieć „tak, twoja metoda jest skuteczniejsza, ale mi w zupełności wystarcza moja”. Czujemy, że to prawdziwy argument, ale albo sobie tego nie uświadamiamy, albo nie chcemy używać takich „nienaukowych” argumentów.
Z jednej strony wystarczają nam rzeczy „wystarczająco dobre”, ale jak ktoś wprost spyta, czy powinien coś robić dobrze, czy lepiej, to zawsze powiemy, że obowiązkowo powinniśmy wybrać „lepiej”. A tak się składa, że to nie jest ludzka rzecz, żeby zawsze postępować według schematu, który da największą skuteczność. Wolimy różne rzeczy robić po swojemu. Jedna osoba tak, a inna inaczej. Jednak kiedy wciąż zamiast umiaru wybieramy coraz lepsze rozwiązania, to nie ma co się dziwić, że zaczyna się nakładać na nas obowiązki, które nie są konieczne, ale służą tylko temu, żeby np. państwo działało skuteczniej. Oczywiście, żeby ludzie przestrzegali procedur, muszą być kontrolowani, a więc jesteśmy kontrolowani. Uczelnia nie ma do mnie zaufania, że będę w stanie zaplanować podróż na konferencję odpowiednio tanio i jej przy tym nie oszukam, więc wprowadza odpowiednią procedurę postępowania przez odpowiedni dział i biuro podróży, żeby zawsze znaleźć najlepszą opcję. Kosztuje to przedłużeniem zakupu biletów***, większym nakładem sił oraz często zdenerwowaniem, które oczywiście nie jest czymś mierzalnym, więc nie będzie uwzględnione w analizie. Niestety my nie mamy zaufania do władz, a władze do nas.
Mam świadomość, że ten tekst jest długi i miejscami chaotyczny, ale jak już pisałem na początku, piszę o czymś, co trudno mi jest uchwycić, a jednocześnie problem ten przenika bardzo wiele dziedzin życia, nie tylko związane z funkcjonowaniem państwa, stąd tak wiele wątków, które poruszałem. Martwi mnie bardzo, że wydaje mi się, że cały świat myśli w ten sposób, a brakuje ludzi, którzy jasno tłumaczyliby na czym polega problem. Być może wynika to z powszechnej akceptacji nauki oraz zapomnienia o zdrowym umiarze. Może uda mi się lepiej przemyśleć tą sprawę tak, żeby napisać lepiej ułożony tekst, który jaśniej i krócej wyjaśni te kwestie, ale na razie mam nadzieję, że udało mi się wyciągnąć tego potworka na powierzchnię i każdy może się mu przyjrzeć samemu.
*Można uporządkować takie pary liczb bez redukcji, np. jak wyrazy w słowniku, ale tego rodzaju uporządkowanie jest zupełnie nieprzydatne w omawianym kontekście.
**To słowo może nie jest najszczęśliwsze, ale będę go dzisiaj używał, bo ciężko mi znaleźć wystarczająco wierny synonim.
***A więc też wzrostem ich cen, co stawia pod znakiem zapytania cały sens tego przedsięwzięcia.