two way, road, direction-6367854.jpg

Przed przeczytaniem tego artykułu polecam zapoznać się z poprzednim.

Kilka lat temu na Dominikańskim Studium Filozofii i Teologii mieliśmy wykłady na temat moralności chrześcijańskiej. Moją uwagę zwróciło w nich to, że niezwykle dużo czasu poświęciliśmy na nich na omówienie błędów proporcjonalizmu, zamiast skupić się tylko na tradycyjnej nauce Kościoła. Po pewnym czasie zauważyłem jednak, że, po pierwsze, zasady proporcjonalizmu z jednej strony wyglądają rozsądnie na pierwszy rzut, co czyni go niebezpiecznym, a po drugie, wskazanie gdzie dokładnie tkwią problemy, pozwala lepiej pokazać w czym tkwi siła moralności chrześcijańskiej. Właśnie na tym ostatnim chciałbym się dzisiaj skupić, niekoniecznie oddając sprawiedliwość samemu proporcjonalizmowi, który być może przedstawię w nieco karykaturalnej postaci, jako że większość mojej wiedzy o nim opiera się na wykładzie, od którego minęło już trochę czasu. Mogę jednak polecić dwa artykuły o. Roberta Pilcha OP. Pierwszy bardziej ogólny (polecam od niego zacząć) i drugi bardziej wchodzący w szczegóły.

Proporcjonalizm jako coś sformalizowanego pojawił się w latach 60. XX w. przy okazji problemu dopuszczalności antykoncepcji w życiu małżeńskim. Argumentacja proporcjonalistów została odrzucona przez Pawła VI, a Jan Paweł II potwierdził sprzeczność proporcjonalizmu z nauczaniem Kościoła. Dlaczego więc uważam tak krótko żyjącą w kościele teorię za tak niebezpieczną? Myślę, że wyjaśni się to, po zrozumieniu na czym ona polega.

Proporcjonaliści twierdzą, że żeby ocenić słuszność jakiegoś czynu trzeba wziąć pod uwagę skutki, jakie on wywoła. Należy wtedy wybrać takie postępowanie, które będzie miało najwyższą proporcję dobrych skutków do złych. Prawda że brzmi rozsądnie? Wydaje się oczywiste, że powinniśmy minimalizować zło i maksymalizować dobro. Ta pozorna oczywistość jest powodem, dla którego tego typu myślenie może pojawić się w każdym czasie, niekoniecznie ujęte w formie osobnej teorii moralnej (dlatego myślenie proporcjonalistyczne może znacznie przeżyć sam proporcjonalizm i nie musi być tak krótkotrwałym zjawiskiem). Okazuje się jednak, że to rozumowanie kryje kilka krytycznych błędów, które nie są widoczne na pierwszy rzut oka. Spróbujmy więc znaleźć niektóre z nich.

Są dwie trudności, które pojawią się dosyć szybko, gdy ktoś będzie próbował zastosować proporcjonalizm w praktyce. Pierwszą z nich jest niemożliwość porównania różnych dóbr i zła. Żeby móc wybrać najlepszą proporcję dobrych skutków do złych, przydałaby się jakaś punktacja tych skutków, przynajmniej przybliżona. Jak porównać takie dobro jak zdrowie, z relacjami z przyjaciółmi? Albo z miłością do rodziny? Czy powinienem spotkać się z przyjaciółmi, kiedy mój stan zdrowia nakazywałby pozostanie w domu? Może kiedy jestem jedynie zmęczony, to powinienem mimo wszystko spotkać się z przyjaciółmi, ale kiedy jestem przeziębiony, to już nie? Ale gdy z kolei jest ważny powód do spotkania, np. ślub bliskiego przyjaciela, to jednak tak? A gdy jestem nie tyle przeziębiony, co po ważnej operacji, to jednak powinienem zostać? Ale gdy z kolei ten przyjaciel jest mi szczególnie bliski i np. miałem być świadkiem, to może powinienem przyjść? Proporcjonalizm nie odpowie nam na te pytania, bo nie daje żadnego kryterium porównania różnych dóbr. Co więcej, takie kryterium po prostu nie istnieje. Mogłoby istnieć, gdyby problem dobra i zła był jednowymiarowy, ale tak nie jest.* Istnieją różne rodzaje dóbr, których nie da się ze sobą porównać.

Drugą trudnością, którą napotkamy zaraz po próbie zastosowania proporcjonalizmu w praktyce jest brak sprecyzowania jak odległe skutki należy brać pod uwagę. Każdy nasz czyn zapoczątkowuje kaskadę konsekwencji, która może sięgać końca świata. Im dalej od samego czynu, tym trudniejsze do przewidzenia i mniej pewne stają się skutki. Ponadto niektóre nasze decyzje mogą otwierać kolejne możliwości. Jeżeli pożyczę pieniądze znajomemu to on będzie miał możliwość (z której nie musi skorzystać) nieoddania mi ich bez konsekwencji prawnych, jeśli nie będę miał możliwości udowodnić tego, że mu je pożyczyłem. Jeśli jednak spiszemy umowę, nie będzie miał takiej możliwości.

Ta trudność ze wskazaniem puli skutków, które należy brać pod uwagę (razem z brakiem obiektywnej ich „punktacji”), prowadzi do kolejnego problemu, którym jest rozmycie norm moralnych i subiektywizacja moralności. Większość uczynków będzie miała zarówno dobre jak i złe konsekwencje. Jeśli więc ktoś będzie chciał usprawiedliwić swoje uczynki, wystarczy że w ocenie weźmie pod uwagę tyle skutków, żeby jego czyn stawał się słuszny. Przeciwnie postąpi za to osoba, która będzie chciała wykazać komuś, że postąpił niesłusznie.

Katolicka moralność nie jest narażona na te trudności, ponieważ bierze pod uwagę przede wszystkim przedmiot czynu, czyli (powtarzając poprzedni tekst) tego, do czego nasze działanie obiektywnie i wprost ze swej natury zmierza, a konsekwencje czynu zalicza do okoliczności (KKK 1754) i traktuje jak coś drugorzędnego. Ponadto nie układa całej hierarchii czynów od najlepszych do najgorszych, a jedynie określa je jako dobre lub złe, co nie powoduje konieczności porównania różnych dóbr. Wystarczy stwierdzić, czy dany czyn wykracza przeciw któremuś dobru, czy nie. Uczynki, które mają zarówno dobre skutki jak i złe, Kościół ocenia, jak pisałem ostatnio, w zależności od kilku czynników, z których jeden mówi o tym, czy zły skutek był co najwyżej przewidziany, czy zamierzony.

W tym miejscu dochodzimy do kolejnego problemu z proporcjonalizmem. Jego sposób oceny czynów wyklucza rozróżnienie między skutkami zamierzonymi a jedynie przewidzianymi. Proporcjonalizm każe nam po prostu zrobić bilans zysków i strat nie pytając, czy dany skutek nam się podoba czy nie. Wyobraźmy sobie, że budzimy się w nocy i słyszymy, że ktoś chodzi po domu. Tak się składa, że mamy broń, więc wyciągamy ją i natrafiamy na włamywacza. On również ma pistolet i szybkim ruchem odwraca się razem z nim w naszą stronę, więc strzelamy do niego i go zabijamy. Być może z zewnątrz nikogo nie obchodzi, czy strzelając myśleliśmy „jeśli do niego teraz nie strzelę, to mnie zabije”, czy „zabiję cię za to, że śmiałeś się włamać do mojego domu”, ale jednak chyba widzimy, że przynajmniej jako chrześcijanie powinniśmy rozróżniać te dwie sytuacje, np. gdyby taka osoba przyszła do spowiedzi. W pierwszym przypadku chciała się bronić, choć wiedziała, że strzelenie do włamywacza może go zabić. W drugiej sytuacji samo zabicie włamywacza było zamierzone. A jednak skutki w obu przypadkach były te same. Śmierć włamywacza i zażegnanie zagrożenia dla właściciela domu.

Kolejnym problemem proporcjonalizmu jest jego niekompatybilność ze sprawiedliwością. Wyobraźmy sobie, że ktoś sprzedaje samochód. Ktoś mu płaci, ale ten ucieka z samochodem i pieniędzmi. Po czym pieniądze przekazuje na cele charytatywne, np. kupuje jedzenie dla wielu osób w skrajnej biedzie, czym ratuje ich życie, a samochód znowu wystawia na „sprzedaż”. Naraża na szwank materialny dobrostan pojedynczych osób ratując życie wielu ludziom. Można powiedzieć, że dobre skutki są nieporównywalnie większe od złych, ale jednak to, co robi jest w oczywisty sposób niesprawiedliwe. Jeśli chcemy bardziej jaskrawy przykład, to wyobraźmy sobie, że w szpitalu jest kilka osób czekających na przeszczep różnych organów. Bierzemy więc jakąś osobę z łapanki i pobieramy jej organy, żeby uratować te kilka osób. Możemy więc powiedzieć, że kosztem jednej osoby uratowaliśmy kilka, a więc znowu dobre skutki przeważają złe. A jednak to, co zabrania nam takiego postępowania to właśnie sprawiedliwość, której jednak proporcjonalizm nie bierze pod uwagę.

Na koniec zostawiłem problem, który najmocniej do mnie przemawia. Proporcjonalizm jest zniewalający. Może się to wydawać dziwne, bo przecież można pomyśleć, że to tradycyjna moralność Kościoła nakłada na nas wiele ograniczeń, od których nie ma wyjątków, a proporcjonalizm na takie wyjątki pozwala. Problem polega na tym, że proporcjonalizm wcale na nic nie pozwala, ale nakazuje. Jeżeli w jakiejś sytuacji komuś by wyszło, że złamanie tradycyjnie bezwzględnego zakazu daje najlepszą proporcję dobrych skutków do złych, to nie tyle mógłby tak postąpić, ale powinien tak postąpić. Z kolei jeżeli mu wyjdzie, że najlepszy bilans będzie osiągnięty bez przekraczania takiego zakazu, to nadal nie może go przekroczyć. Może oczywiście trochę manipulować wynikiem dobierając dogodny sposób porównywania skutków, o czym pisałem wcześniej, ale jeśli ktoś nie tyle chce znaleźć usprawiedliwienie dla swoich czynów, ale rzeczywiście chce postępować dobrze, to takie oszukiwanie siebie go nie zadowoli. Zobaczmy jak proporcjonalizm działa z perspektywy właśnie takiego człowieka, który chce po prostu być dobry.

Ktoś, komu zależy na byciu dobrym, może ze zrozumieniem przyjąć ideę, że należy postępować tak, żeby maksymalizować dobre skutki i minimalizować złe. Jednak w praktyce oznacza to, że nigdy nie będzie miał różnych dobrych opcji do wyboru. Albo wybierze najlepszą, albo postąpi źle. Słuszna jest jedynie ta opcja, która daje najlepszą proporcję dobrych skutków do złych. Reszta jest niesłuszna. Kierując się konsekwentnie tą regułą zanika możliwość wyboru między różnymi dobrami. Albo trzeba wybrać to, co najlepsze, albo wybór będzie zły. I tak każdego dnia, przy każdej decyzji.

Weźmy taki przykład. Ktoś idzie na pizzę i postanawia zamówić tańszą, a różnicę oddać na dobry cel. Kierując się tradycyjną moralnością, powiemy, że zrobił dobrze. Co więcej, za swoje pieniądze mógł po prostu zjeść taką pizzę jaką lubi i nie ma w tym nic złego, więc nie tylko nie postąpił źle, ale zrobił coś nadobowiązkowego. Jednak z punktu widzenia proporcjonalizmu powinien w ogóle zrezygnować z takiej rzeczy jak pizza, kupić coś o najlepszym stosunku ceny do wartości odżywczych i przekazać tym samym większą kwotę na dobry cel. Co więcej, nie na dowolny dobry cel, ale taki, gdzie te pieniądze przyniosą najlepszy skutek. Oczywiście w ten sposób nie da się żyć i jeśli jesteśmy w stanie w ogóle na co dzień żyć według wskazań proporcjonalizmu, to chyba tylko nie pamiętając o nim za każdym razem i nie próbując naprawdę rozważyć wszystkich opcji.

Wyobraźmy sobie jednak, że nie chcemy opierać naszej całej moralności na proporcjonaliźmie, a używać go tylko pomocniczo. Powiedzmy, że mamy chcemy zrobić jedną z rzeczy A, B, C. Żadna z nich nie jest zła, więc po prostu postanawiamy wybrać tą, która jest najlepsza. Takie podejście uznałbym za dobre, o ile nie traktujemy go jako sztywnej zasady. Jeśli ktoś używa tradycyjnej moralności, żeby znaleźć dobre możliwości postępowania, ale nakłada na siebie (świadomie lub nie) dodatkową zasadę, że z pomiędzy opcji, które bierze pod uwagę MUSI wybrać najlepszą, to co prawda jest wolny od większości błędów proporcjonalizmu, ale nadal doświadcza zniewolenia.

Być może ktoś narzuca na siebie taką zasadę, bo wcale nie chce być wolny. Czasem wolność bywa trudna, po prostu ciężko jest wybrać między dobrem a dobrem. Co więcej, skoro wybieramy między dobrem a dobrem, to oba wybory będą dobre, w co jest czasem ciężko uwierzyć. Takie zewnętrzne kryterium znosi z nas ciężar wyboru, bo każe po prostu zastanowić się które dobro jest większe, a jak to już ustalimy, to dalsze wahanie się nie ma sensu, prawda? Tego rodzaju podejście jest o tyle niebezpieczne, że daje pozór rozsądku. Siadam, zastanawiam się nad obiektywnymi kryteriami i wybieram zgodnie z nimi. Taką moralność mógłbym wgrać maszynie, ale nie poleciłbym jej człowiekowi, bo jest w niej coś nieludzkiego. Człowiek postąpi roztropnie biorąc pod uwagę takie kryteria, możliwe skutki swoich działań, będzie przy tym pamiętał, że nie wszystko jest w stanie przewidzieć i obiektywnie porównać, ale na koniec biorąc to wszystko pod uwagę postąpi tak, jak zdecyduje, a nie tak, jak mu wyjdzie z „obliczeń”. W ten sposób jego czyn naprawdę będzie jego własnym.

Chciałbym tutaj wprost podkreślić, że zgodnie z nauką Kościoła, mając do wyboru coś dobrego i bardzo dobrego, możemy wybrać coś „tylko” dobrego i nie tylko nie jest to nic złego, ale za to dobro możemy być chwaleni. Proporcjonalizm każe nam ułożyć różne opcje postępowania (które jesteśmy w stanie sobie wyobrazić) na skali i wybrać to, co jest na szczycie, niezależnie od tego, czy samo w sobie jest dobre czy złe. Ocena czynu bierze się z porównania go z innymi. Kościół natomiast każe zastanowić się nad tym, jaki czyn jest sam w sobie (bez odnoszenia go do innych możliwości), ale nie nakłada dodatkowych nakazów poza tym, żeby pełnić dobro, a unikać zła. Nie musimy wybierać zawsze najlepszej opcji. Jeśli sobie to uświadomimy, to znika z nas spora presja, tym większa im większe ktoś ma predyspozycje do skrupułów. Warto jako przykład pomyśleć wziąć to, co św. Paweł pisze do Koryntian o małżeństwie. Ja przytoczę tylko jeden werset:


Tak więc dobrze czyni, kto poślubia swoją dziewicę, a jeszcze lepiej ten, kto jej nie poślubia.
1 Kor 7, 38

Z drugiej strony można trafić na odwrotny problem. Szczególnie mnie razi stwierdzenie, że możesz zrobić tak albo tak, bo obie te opcje są tak samo dobre. W świetle dzisiejszych rozważań to stwierdzenie jest poprawne, jeśli „tak samo dobre” oznacza, że pierwsza opcja jest dobra i druga też. Zazwyczaj jednak chodzi o to, że obie opcje są dobre w tym samym stopniu. Tu się objawia nasza ciągota do proporcjonalizmu. To, że dwie opcje są dozwolone, znaczy tylko tyle, że nie są złe, a niekoniecznie muszą być tak samo dobre. To, że możesz swobodnie wybrać między dwiema możliwościami, nie znaczy, że jedna nie jest obiektywnie lepsza od drugiej. Kościół twierdzi, że zachowywanie dziewictwa ze względu na Królestwo Boże jest obiektywnie doskonalsze, niż życie w małżeństwie. Jednocześnie samo małżeństwo jest sakramentem i jego wartość jest przez Kościół bardzo doceniana.


Kto potępia małżeństwo, pozbawia także dziewictwo jego chwały; kto natomiast je chwali, czyni dziewictwo bardziej godnym podziwu i chwalebnym. To, co wydaje się dobrem tylko w porównaniu ze złem, nie może być wielkim dobrem; ale to, co jest lepsze od tego, co wszyscy uważają za dobro, jest z pewnością dobrem w stopniu najwyższym.
KKK 1620

Na koniec chciałbym jeszcze spojrzeć na proporcjonalizm (nawet w zmiękczonej wersji) w świetle przykazania miłości. Ktoś mógłby przecież powiedzieć, że może bazowo wystarczy, że unikamy zła, ale jesteśmy wezwani do tego, żeby wyjść ponad minimum. Miłość ma w naturze nadmiar. Rzeczywiście, kiedyś pewien ksiądz spotkał się z osobami wyznającymi inne religie i chciał jakoś streścić im na czym polega chrześcijaństwo. Przeczytał im więc Kazanie na Górze i zapytał co o nim myślą. Jedna osoba powiedziała po prostu, że to przesada. Czy nie oznacza to, że jednak nie do końca wolno nam wybrać mniejsze dobro, gdy możemy też wybrać większe? Myślę, że z co najmniej dwóch powodów nadal nie musimy zawsze wybierać największego dobra.

Po pierwsze, nadmiar zawarty w miłości będzie skutkował wzniesieniem się ponad minimum, ale nie koniecznie od razu do najlepszej możliwości, no i oczywiście nie musimy robić czegoś więcej przy każdej możliwej okazji. Wyobraźmy sobie narzeczonych. Załóżmy, że przyszły pan młody ciężko pracuje na wspólne mieszkanie, a kiedy nie pracuje jest bardzo zmęczony i najchętniej po prostu kładzie się w łóżku i śpi. Ponieważ jednak kocha swoją narzeczoną, to pomimo zmęczenia co jakiś czas spotyka się z nią wieczorami kosztem odpoczynku. Gdyby tego nie robił, to ciężko by było uznać, że rzeczywiście ją kocha. Z drugiej strony, nie musi tego robić codziennie. Nie zaszkodzi jego miłości to, że czasem po prostu pójdzie spać zaraz po pracy. Będzie też kupował swojej lubej kwiaty, ale nie codziennie. Miłość polega na nadmiarze, ale nie na maksymalizacji. Można wskazać czynności, które zazwyczaj robią ludzie, którzy się kochają, ale nie każdy robi wszystko, a już na pewno nie za każdym razem. Podobnie jest w sprawach wiary. Mamy między innymi tak zwane rady ewangeliczne, mamy uczynki miłosierdzia, czyny pokutne. Te rzeczy powinny być obecne w naszym życiu, ale niekoniecznie wszystkie przy każdej okazji.

Kiedy popatrzymy na przykład z narzeczonymi, to warto zauważyć jeszcze jedną rzecz. Zakochany człowiek będzie robił te wszystkie rzeczy nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce. Miłość nie tyle zobowiązuje go do spotkań z ukochaną, kupowania jej kwiatów, poświęcania się dla niej, co sprawia, że on chce to robić i sprawia mu to radość. Miłość objawia się tym, że pomimo iż mógłbym zrobić mniej, ja chcę robić więcej. Ona zakłada wolność. I tak dochodzimy do drugiego problemu. Jeśli uznamy, że wybór największego dobra jest zasadą, to nie ma miejsca dla rad, nie ma miejsca dla wolności, a to zabija miłość. Wróćmy do przykładu z pizzą. Ktoś z dobrego serca, mając na względzie dobro bliźnich kupuje tańszą pizzę, żeby kogoś wspomóc. A ktoś albo jego własne, źle uformowane sumienie oskarża go, że jest samolubny, bo mógł zrobić więcej. W ten sposób, z radosnego dawcy, zmienia się w człowieka działającego pod przymusem (por 2 Kor 9, 7). Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy czynić tylko takie dobre rzeczy, które przychodzą nam łatwo i sprawiają radość.** Chodzi mi o to, że jeśli mamy obowiązek robić tylko to, co najlepsze, to nie ma już miejsca na nadmiar, a więc i na miłość.

Pamiętajmy więc, że nie mamy obowiązku wybierać zawsze najlepszego rozwiązania. Możemy ze spokojem wybrać to, co dobre. Warto też zauważyć, że teoria, która brzmi tak rozsądnie może okazać się pułapką. Korzystajmy więc z tego luzu i chciejmy robić więcej niż minimum pamiętając, że nie trzeba wykorzystać każdej okazji do maksimum. Jest to przy okazji ciekawy przykład sytuacji, w której zdanie się na nauczanie Kościoła wychodzi na dobre komuś, kto mógłby nie dostrzegać nawet zalet jego moralności i wad proporcjonalizmu, dlatego polecam najpierw przyjąć naukę Kościoła, a potem starać się ją zrozumieć, a nie przyjmować tylko to, co już się zrozumiało.

*Więcej o tym problemie, ale w szerszym kontekście napiszę następnym razem.
**Chociaż powinniśmy dążyć do tego, żeby dobro takie dla nas było (pracując nad sobą, a nie ograniczając czynione dobro). Na tym polega doskonalenie cnót.

Subscribe
Powiadom o
guest

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
trackback
2 lat temu

[…] zrobię co w mojej mocy. Przykład tego rodzaju rozumowania zastosowany do moralności pokazałem ostatnio. Tym razem chciałbym skupić się na innych dziedzinach życia. Będzie o covidzie, rządach […]